Seria KLASYKA
O czym się nie mówi to opowieść o przewrażliwionym i nerwowym mizantropie, znudzonym urzędniku zajmującym się podatkami, który usiłuje wypełnić swoje puste życie lekturą filozofów i licznymi romansami z tzw. „porządnymi” dziewczętami. „Porządne” to te, które wdając się w romans są wierne swojemu kochankowi (oczywiście do czasu zerwania prze niego), zadowalając się skromnymi prezentami i poczęstunkami. Są to najczęściej szwaczki, sprzedawczynie, dziewczęta z fabryk, prawdziwą obsesją jest dla niego tak rozumiana „uczciwość”. Zakocha się jednak właśnie w prostytutce – Frani-Poranku, która przemieni jego życie, ale nie zmieni stosunku do kobiet. Opowieść nie jest prototypem znanej historii o pretty women, skomplikowany świat uczuć i uprzedzeń nie pozwoli głównym bohaterom na trwałe szczęście.
Gabriela Zapolska (1857–1921), właśc. Maria G. Śnieżko-Błocka, z domu Korwin Piotrowska, secundo voto Janowska, pisarka i publicystka, aktorka; córka marszałka szlachty wołyńskiej. Dla teatru zerwała z rodzinnym środowiskiem ziemiańskim, występowała 1882–1900 m.in. w Krakowie, Lwowie oraz 1889–95 w Paryżu (1892–94 w Théâtre Libre); była propagatorką idei A. Antoine'a, m.in. prowadząc 1902–03 własną szkołę dramatyczną w Krakowie (1903 cykl przedstawień jako Scena Niezależna); 1904 osiadła we Lwowie. W twórczości Zapolskiej naturalistyczny biologizm w pojmowaniu życia ludzkiego i dążenie do odsłonięcia „nagiej prawdy życia” wiązały się z antymieszczańskim krytycyzmie.
PRZECZYTAJ FRAGMENT
Tego wieczora wyszedł Krajewski na ulicę i szedł jawnie zgłodniały – kobiety, pragnąc coś sobie znaleźć.
Gdy bowiem zapalił o zmierzchu lampę, przypomniała mu się śpiąca w nocy Funia. Jej cichy lęk, jej nieruchome życie, pulsujące tajemniczo, jej obecność kobieca – wypełniająca ściany, otulająca jakoś duszę mimo wszystko i mimo to, że była mu niczym.
- Nie mogę tak sam! Nie mogę!
A przecież nie pragnął domu, rodziny, małżeństwa. Wyrwał się już naprzód z zakreślonych kół. Wiedział, że to jest zasadzka na wyciagnięcie w wieczyste jarzmo i pracę nad siły mężczyzny, czuł to wybornie. Zresztą środki mu nie pozwalały. – Sprzedać się nie chciał. Nie mógł być sam, lecz kaźni, obwarowań prawami, rządem, kościołem i wszelką mocą nie chciał.
Życia znów dziko, na wiarę – bał się, jakby przenoszonej cudzej odzieży.
- Źle mi! Źle mi!
A w głębi wyła mu tęsknica pieszczot, tulenia się w ciepło i dobre, cichutko szeptane słowa.
- Pójdę – może co znajdę.
Jak na polowanie, tak wybiegł węsząc, z rękami w kieszeniach paltota. – Zostawił palącą się lampę.
Tu dziś musi być kobieta...
Minął kilka nocnych ciem, które już zwionęły na bruk.
- Może choćby taką...
Lecz cofnął się.
- Nie, nie... co mi taka przyniesie. Wygnam ją za pierwszym słowem. Znam siebie.
Mimo woli skierował się w dzielnicę, gdzie wiedział, iż gęsto rozsiadły się pracownice „sukien damskich”.
To był teren, gdzie nocną porą wyłowić można „coś lepszego”.
A zaklinałem się! myślał, że nigdy tego robić nie będę – znów to samo...
Co pocznę wszakże? Co pocznę? – Za mało pieniędzy, aby kupić sobie za nie legalną żonę, błotem się brzydzę, gdzież więc się mam zwrócić? Gdzie?
(...)
Pozostawszy sam na sam z Franią, bo i Kornbluma wygnał, sypiąc nań przekleństwa, Krajewski zamknął drzwi na klucz. Nie wiedział, co czynić. Był, jak błędny. Cała jego kultura, całe trenowanie się w kierunku szlachetnego stawiania czoła sprzeciwom losu, wzięła w łeb w jednej chwili.
W tym smrodliwym numerze zamknięty z kobieta, która ujawniła mu się nagle, jako szczyt obłudy, kłamstwa i upadku, drażniony zapachem silnym jakichś podłych perfum, którymi suknie Frani skropione były, doznawał błysków w oczach, to znów nie widział nikogo i nic z tego, co go otaczało. Przeszła tak długa chwila. Chodził po pokoju wielkimi krokami. Wreszcie szum jedwabiu zbudził go. Frania osunęła się na krzesło i pozostała tak z rękami opadającymi bezsilnie wzdłuż ciała.
- Dlaczego ona cię nazwała Ireną? – zapytał, stając przed nią i wbijając swój wzrok w jej słodką, strwożoną twarzyczkę.
- Bo ja się także tak nazywam – odparł cichutko.
- Irena? Dlaczego.
- Ta bo to ładniej. Frania to ordynarnie. Inne też się przezywają.
- Jakie inne?
- No... moje przyjaciółki.
- Te ze szwalni?
Umilkła na chwilę, po czym odezwała się silniejszym głosem, jakby zbierając całą odwagę.
- Ja wcale nie chodzę do szwalni, Tatuńciu.
- Nie? A co robisz?
Milczała.
- Co robisz?
Był przy niej, zmieniony, z opadłą w dół szczęką.
Wstała i cofnęła się ku ścianie.
- Co ja mogę robić?...
- To ty jesteś ordynarna taka z ulicy?
Milczała.
- Dlaczego kłamałaś? Dlaczego powiedziałaś, że jesteś uczciwa dziewczyna, że żyjesz z tego, co zarobisz u krawcowej, że...
- Ja byłam taka, Tatuńciu.
- Dlaczego teraz nie jesteś?
Gestem, pełnym tragicznej rozpaczy, zaznaczyła całą bezsilność wobec potęgi faktów piętrzących się dokoła niej.
- Dlaczego? Czy słyszysz? Odpowiedz!...
- Tak wszyscy za mną gnali, jak te psy za zwierzem... to i...
Nie dokończyła i znów uparcie powtórzyła:
- Ja ci to napisałam, Tatuńciu!
Cisnął się nieprzytomnie.
- Zakazuję ci nazywać mnie tak.
- Dobrze, Tatuńciu!
Uległość jej, rezygnacja podniecała go coraz więcej.
- A czemu łgałaś?
- Bo powiedziałeś, że plujesz na takie, co źle się prowadzą. A ja się do ciebie przywiązałam, Tatuńciu, i chciałam, żebyś mnie jak najdłużej chował i żebym mogła do ciebie przychodzić.
Złożyła ręce.
- Ja tak przez to kochanie, jakie miałam dla ciebie, Tatuńciu!...
- Milcz!... nie mów o kochaniu, kiedy mogłaś równocześnie z innymi. I z kim? Gdzie?
- Taże, Tatuńciu, właśnie. Żebym miała drugiego kochanka, jak ty, jaką stałą znajomość, to byłoby podłe, ale że ja tylko tak...
Patrzył na nią i zapadał po prostu w ciemnię. Czuł, że w tej chwili ona go nie rozumie, że ona ma w sobie tę linie postępowania, właściwą jej podobnym, które odróżniają zdradę w formie zakochania się.
- Ty... bydlę! Wyrzucił przez zaciśnięte zęby.
check_circle
check_circle